20-06-2015
15 lat temu wkroczyliśmy w tysiąclecie, które miało zakończyć erę wojen. Tymczasem panosząca się na całym świecie przemoc zaczęła zagrażać fundamentom naszych międzynarodowych wartości.
W zeszłym roku swoje domy musiało opuścić więcej ludzi, niż kiedykolwiek wcześniej. Na świecie jest dziś prawie 60 milionów osób, które zostały przymusowo przesiedlone z powodu konfliktów i prześladowań. Niemal 20 milionów z nich to uchodźcy, a ponad połowa to dzieci. Te liczby rosną, i to coraz szybciej, z dnia na dzień, na każdym kontynencie. W 2014 każdego dnia 42,5 tysiąca osób zostawało uchodźcami, wewnętrznymi przesiedleńcami albo osobami ubiegającymi się o status uchodźcy. To czterokrotnie więcej niż zaledwie cztery lata temu. Oni liczą na to, że pomożemy im przetrwać i zachować nadzieję. Nie zapomną o naszych czynach.
Ale nawet w obliczu tej pogarszającej się tragedii te kraje, które najbardziej mogłyby pomóc, zatrzaskują swoje bramy przez tymi, którzy szukają schronienia. Granice się zamykają, ludzie są zawracani skąd przyszli, narasta wrogość wobec nich. Możliwości legalnej ucieczki coraz bardziej się kurczą. A organizacje humanitarne, takie jak moja, dysponują okrojonymi budżetami na prowadzenie działalności i nie są już w stanie sprostać rosnącym potrzebom mas ofiar.
Przed nami chwila prawdy. Stabliność świata rozpada się na naszych oczach, zostawiając po sobie przesiedlenia na niespotykaną dotąd skalę. Światowe mocarstwa albo biernie się temu przyglądają, albo z bezpiecznej odległości sterują konfliktami, powodując tyle cierpień wśród niewinnych cywilów.
W tym świecie w stanie wojny, w którym układ sił przestał być jasny i gdzie rządą nieprzewidywalność oraz bezkarność, ci, którzy mają wpływ na strony konfliktów, muszą jak najszybciej zapomnieć o podziałach i wspólnie stworzyć warunki do zakończenia rozlewu krwi.
Ale jednocześnie cały świat musi albo solidarnie podzielić się ciężarem niesienia pomocy ofiarom wojen, albo ryzykować biernym przyglądaniem się, jak biedniejsze kraje – gdzie schronienie znalazło 86 procent uchodźców – stają się coraz bardziej niestabilne.
Od zarania cywilizacji uchodźcy zawsze byli traktowani jako osoby, którym należy się ochrona. Bez względu na różnice zawsze zgadzaliśmy się, że dawanie schronienia tym, którzy uciekli przed wojną i prześladowaniem, należy się schronienie.
Tymczasem dziś niektóre bogate państwa kwestionują tę pradawną zasadę, mówiąc, że uchodźcy „szturmują granice”, „zabierają nam pracę” czy „są terrorystami”. Takie podejście jest krótkowzroczne, moralnie złe i – w niektórych przypadkach – niezgodne z prawem międzynarodowym.
Nadszedł czas, by skończyć z ukrywaniem się za hasłami propagandowymi. Bogate kraje muszą wreszcie zrozumieć, że uchodźcy to ofiary wojen, którym te kraje nie umiały zapobiec lub których nie umieją zakończyć. A potem niech zdecydują czy wezmą na swoje barki część tego ciężaru, na swoim terytorium lub gdzie indziej, czy schowają się za murami, pozwalając na to, by anarchia rozpełzła się po świecie.
Według mnie wybór jest prosty: pozwólmy tej nieleczonej zarazie dalej się rozprzestrzeniać albo zacznijmy razem z nią walczyć. Mamy rozwiązania i wiedzę. Nie są łatwe, nie są tanie, ale warto je zastosować. Historia uczy, że pomaganie ofiarom wojen i prześladowań wytwarza takie pokłady dobrej woli i pomyślności, że starczy ich na całe pokolenia. A na dłuższą metę umacnia stabilizację.
Musimy wszyscy odnowić swoje zobowiązania wobec Konwencji uchodźczej z 1951 roku i wobec zasad, które dały nam siłę. Musimy stworzyć bezpieczną przystań, na naszej ziemi czy w epicentrum kryzysu, i pomóc uchodźcom w odbudowie ich godnego życia. Nie możemy zawieść.
Wystąpienie Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców można zobaczyć tutaj (wersja angielska).